Stanisław Soliwoda, inżynier budownictwa wodnego, od urodzenia mieszkający w Szczytnie już po przejściu na emeryturę zapadł na ciężką chorobę. Nie załamał się jednak i mimo cierpień wynalazł oraz zbudował niezwykle proste urządzenie, dzięki któremu, dotknięci tym schorzeniem, już wkrótce będą mogli liczyć na poprawę komfortu życia.

Konstruktor z rekomendacją

DUMA MAJSTERKOWICZA

Stanisław Soliwoda majsterkowaniem zajmował się praktycznie od zawsze. Jego największym osiągnięciem w tej dziedzinie było zbudowanie sporego, 6-metrowego jachtu. Kiedyś okazyjnie nabył plastikowy kadłub, który powoli w garażu doposażył we wszelkie niezbędne akcesoria i 5-osobową kabinę pasażerską. Najpierw ruszył na mazurskie jeziora, a podbój mórz i oceanów był następnym planowanym etapem. Niestety, na zawsze pozostał on jedynie w sferze marzeń. Konstruktora dopadła choroba. Całkowicie niespodziewanie, jak grom z jasnego nieba spadła na niego przerażająca diagnoza - rak jelita grubego.

Kiedy, jak wydawało się, po raz ostatni zjawił się nad umiłowanymi mazurskimi jeziorami, elegancki jacht kołyszący się na falach Kobylochy jawił mu się jako okrutne i niezasłużone szyderstwo losu. Nie spodziewając się już niczego od życia, postanowił sprzedać łajbę, aby za uzyskane pieniądze użyć co nieco. Dzięki szpitalnej kuracji żył jednak nadal, tyle że ze stomią, czyli sztucznym odbytem, wskutek czego jego życie towarzyskie całkowicie ustało i odtąd praktycznie bytował w samotności między czterema ścianami swojego mieszkania przy ul. Leśnej. Pozostawanie w marazmie nie odpowiadało jednak aktywnemu dotąd wynalazcy. Postanowił, skoro się jeszcze rusza i może chodzić, że najwyższy czas, aby od bierności przejść do aktywności, zwłaszcza że tego oczekiwały od niego jego dzieci, córka mieszkająca w Warszawie i syn w Gdańsku.

Przypomniawszy sobie dawną smykałkę do majsterkowania, wziął się za konstrukcję urządzenia, które umożliwiałoby mu załatwianie potrzeb fizjologicznych mniej więcej tak, jak to czynią zdrowi ludzie, aby wystarczyło podwijanie odzieży i... już byłoby po kłopocie.

NIEOCZEKIWANE ŹRÓDŁO FINANSÓW

- Pierwsze urządzenie nie było doskonałe - mówi „Kurkowi” konstruktor. Stanowiło rodzaj płaskiej, metalowej rynienki długiej na przeszło metr. Wskutek tego okazało się nieporęczne w użytkowaniu i zupełnie nienadające się do transportu, a przecież pan Stanisław planował podróże do Gdańska i Warszawy. Pogłówkował, pomyślał i wówczas wpadł na pomysł zbudowania sprzętu składanego, możliwego do upakowania w niewielkiej walizeczce, czy torbie.

Zaraz w garażu zmajstrował zaplanowaną rzecz z blachy nierdzewnej, którą mozolnie ciął zwykłymi nożycami do metalu. Potem jeszcze wypolerował wszystkie elementy, wygładził ich krawędzie, aby składały się bez zbędnego oporu i... wynalazek był gotów. Używając go podczas codziennej toalety doszedł do wniosku, że było to to, o co mu chodziło. Przydały się pieniądze ze sprzedaży jachtu, bo dokupił blachę i wyprodukował metodą chałupniczą 10 sztuk tego rewelacyjnego „pomocnika pielęgnacyjnego”. Pierwszymi użytkownikami byli znajomi stomicy (tak określa się chorych ze sztucznym odbytem).

OCENY I OPINIE

Opinie były tylko i wyłącznie pozytywne - dzięki wynalazkowi Stanisława Soliwody u chorych nastąpiła diametralna zmiana ich stylu życia. Odtąd nie musieli oni za każdym razem korzystać z natrysku, czy wanny, więc mogli wyjść poza dom i przebywać gdziekolwiek indziej, np. na biwaku czy wycieczce, a nawet podróżować samochodem, pociągiem lub samolotem. Jak możemy wyczytać w „Błękitnej wstążce” piśmie medycznym: wynalazek Stanisława Soliwody stanowi przełom w pielęgnacji stomii i stanowi znakomite ułatwienie dla chorych. Zyskał też rekomendację prof. dr. hab. n. med. Krzysztofa Bieleckiego, wybitnego polskiego chirurga i gastroenterologa.

PERSPEKTYWY

Obecnie urządzenie zostało już opatentowane, posiada wszelkie niezbędne atesty i certyfikaty Państwowego Zakładu Higieny w Warszawie. Aby uzyskać inne potrzebne dokumenty umożliwiające produkcję i ewentualną sprzedaż wynalazku, Stanisław Soliwoda musiał poświęcić dwa lata na samą tylko papierkową robotę! Teczka ze wszelkimi niezbędnymi dokumentami i korespondencją jest gruba na kilkanaście centymetrów.

Uff! Dzięki pieniądzom pochodzącym ze sprzedaży jachtu możliwe stało się wyprodukowanie ok. 100 egzemplarzy pomocnika najnowszej generacji. Jest to urządzenie składające się z trzech metalowych części wykonanych z nierdzewnej i kwasoodpornej blachy stalowej, ciętej laserem, mieszczące się w małej saszetce.

- Ciężka jest dola wynalazcy, a gdzie tu jeszcze myśleć o ewentualnych zarobkach - konkluduje swoje wysiłki pan Stanisław. Jest jednak dobrej myśli i sądzi, że już niedługo sprzeda pierwszą partię pomocników.

Marek J. Plitt