Ani jeden włos z głowy wam nie spadnie... (cz.I)

60 lat w Szczytnie

W Szczytnie przy ul. Chopina w małym przedwojennym domku mieszka Artur Gruber razem z wnuczkiem Maćkiem, jego żoną Basią i trójką małych prawnucząt. Żona Wiktoria zmarła w 1994 r. - Przeżyliśmy razem prawie pół wieku. Do złotych godów zabrakło tylko czterech lat - mówi pan Artur. Żona pracowała w szpitalu. - Czasem spotykam jej pacjentki. Pamiętają Ją jako bardzo dobrą i opiekuńczą położną. Pan Artur ma 86 lat. Na emeryturze jest od 1981r., gdy zakończył pracę w Rejonie Dróg Publicznych w Szczytnie. W ubiegłym roku minęło okrągłe 60 lat od jego przybycia do naszego miasta ze Szkocji.

Horodenka

- We wrześniu 1939 r. chodziłem do trzeciej klasy gimnazjum w Horodence - wspomina pan Artur. Miasto powiatowe - Horodenka znajdowało się w dawnym województwie stanisławowskim 12 km od Zaleszczyk, leżących przy ówczesnej granicy z Rumunią. Ojciec pana Artura był zawodowym podoficerem, legionistą. Pracował w „Strzelcu”, zajmując się wychowaniem patriotycznym i przeszkoleniem wojskowym młodzieży. Po kampanii wrześniowej ewakuował się razem ze swoją jednostką do Rumunii, gdzie został internowany. - Ojciec w listach z obozu wojskowego zachęcał mnie, żebym do niego przyjechał. Bez tego paliłem się do wielkiej przygody - opowiada pan Artur. Prawie wszyscy koledzy z miasteczka masowo uciekali przez rumuńską granicę spod sowieckiego panowania. Za 40 kg wieprzowej rąbanki kupowało się miejsce w grupie do przeprowadzenia. - Ja, szesnastolatek razem z młodszym o rok kolegą, pod opieką starszego pana Jakubowicza, ziemianina ze Lwowa, wyruszyliśmy z 18-osobową grupą w kierunku rumuńskiej granicy.

Do polskiego wojska

Początek wyprawy był bardzo wygodny, jechali saniami, zapadał zmrok 2 stycznia 1940 r. Czas jakiś po minięciu ostatniej wioski i zejściu z sań, przewodnik wskazał na majaczące w ciemności zbocze góry, której wierzchołek był już po stronie rumuńskiej.

- Za naszymi plecami w zabudowaniach wsi rozbłysła pojedyncza rakieta. Za godzinę powinniśmy być już za granicą. Raptem po stronie rumuńskiej wystrzeliły rakiety oświetlające. Było tak jasno, że mogłem czytać z małego kieszonkowego modlitewnika - mówi pan Artur. - Za radą naszego opiekuna odłączyliśmy się w trójkę od naszej grupy, zdążając w przypuszczalnym kierunku na najbliższą rumuńską stację kolejową. Niebawem dał się słyszeć szelest nart. Przypadają do śniegu okryci specjalnie zszytymi prześcieradłami. Trzydzieści metrów nad nimi przemyka kilkuosobowy patrol sowieckich pograniczników. Po godzinnym marszu w śniegu sięgającym kolan kryją się przed kolejnym patrolem. Zapada decyzja o powrocie do domu wobec wyraźnych dowodów współpracy straży sowieckich i rumuńskich. Artur, przeszkolony w harcerstwie z topografii, obejmuje przewodnictwo. Zbliżają się do wsi Probabin. Zamieszkali w niej Ukraińcy uzbrojeni w siekiery czyhają na niefortunnych wędrowców. Szczęśliwie znajdują schronienie w jednej z chat. Przed dojściem do Horodenki jeszcze jedna ucieczka w głęboki śnieg przed nadjeżdżającym patrolem. Po kilku dniach Artur zostaje wezwany na przesłuchanie do NKWD. - Będzie to tylko pół godziny - uspokaja przybyły z wezwaniem milicjant. Artur jest pewien, że jako nieletni nie będzie aresztowany.

W więzieniu

Po dwóch tygodniach przesłuchań w areszcie horodeńskim transport aresztantów jedzie do Stanisławowa. Trwają ciągłe przesłuchania i propagandowe pogadanki dla młodocianych osadzonych. Pod koniec marca 1940 r. Artur razem z 300-osobową grupą więźniów w bydlęcych wagonach dociera do Dniepropietrowska na Ukrainie. Więźniowie śpią na betonowej i mokrej piwnicznej posadzce. Artur rozchorowuje się na ropne zapalenie ucha środkowego. Za całe lekarstwo ma wystarczyć przydzielona garść waty i rolka bandażu. W piętnastym dniu choroby bez jedzenia, w ciągłym bólu, gorączce i bezsenności przychodzi pierwsza ulga. Trwają ciągłe przesłuchania więźniów i doraźne sądy. Artur zostaje skazany na 5 lat łagru za usiłowanie przekroczenia granicy. Mimo to Polacy starają się podtrzymywać na duchu. W piwnicznej celi odbywają się pogadanki i prelekcje. Tematy różne, od tajemnic tanich wyrobów cukierniczych poprzez pszczelarstwo i topografię Kresów do … tłumaczeń snów. Załamanie duchowe ogarniające wszystkich nastąpiło po powrocie z przesłuchania jednego z współwięźniów. Przy wyjściu z pokoju przesłuchań ukradł gazetę z bluzy wiszącej na stojącym wieszaku.

- Papier gazetowy był bardzo pożądanym materiałem do skręcania trubek z machorką - wspomina pan Artur. Wielkie czerwone bukwy z pierwszej strony krzyczały o sukcesie Niemców. Paryż zajęty! Przygnębienie stało się tak wielkie, że nawet skromne racje chleba pozostawały nie zjedzone. Po prawie tygodniu martwą ciszę przerywa Michał Skawina-Binder, podchorąży kawalerii z Grudziądza.

- Panowie, my, Polacy uważamy siebie za naród chrześcijański, a zapominamy co powiedział Pan Jezus, że wszystkie włosy są policzone na waszej głowie, a bez woli Bożej ani jeden włos z głowy wam nie spadnie. A teraz w pokorze i z ufnością odmówmy litanię do Matki Boskiej Loretańskiej Nieustającej Pomocy. - Wspólna modlitwa po kolacji stała się naszą codzienną duchową strawą - wspomina pan Artur.

Szesnastoletni

zesłaniec

Dobiega końca rok 1940. Pierwsza Wigilia Bożego Narodzenia w niewoli. Artur znajduje się w przejściowym łagrze na północnym Uralu. Barak z ponad stu więźniami stłoczonymi na zapluskwionych narach (czteroosobowe piętrowe prycze z gołych desek) oświetla jedna, mała naftowa lampa. Zamiast opłatka okruch razowego chleba. „Obyśmy następną Wigilię przeżywali na wolności i w zdrowiu” - padają cicho wypowiadane życzenia.

- W styczniu 1941 już jestem w obozie nr 6 w rejonie Iwdiel, Swierdłowskaja Obłast - mówi pan Artur.

Paweł Bielinowicz

(cdn.)