Udało mi się w tym roku przedłużyć wakacje o parę tygodni, które poświęciłem na włóczęgę po gorącym dosłownie i w przenośni Meksyku. Ponad 4,5 tysiąca kilometrów przejechanych po upalnych mimo deszczowej pory drogach i bezdrożach dało się solidnie starszemu panu we znaki, ale warto było. Pomijając niezwykłe atrakcje turystyczne, architektoniczne, pogodowe, polityczne, że o morskich także nie wspomnę, zawierały też niezwykle skomasowaną dawkę wrażeń kulinarnych i gastronomicznych. Oj, jadło się, jadło to i owo. Najczęściej zresztą owo, czyli potrawy, których na co dzień raczej się w naszej strefie geograficznej nie jada, a jeżeli już to w wersji fastfoodowo zwulgaryzowanej.

Zacząć trzeba, a jakże, od kukurydzy, czyli najpowszechniejszej uprawy meksykańskiej i podstawy tamtejszego wyżywienia. Niestety kukurydzy nie lubię pod żadną postacią, w Polsce tego do gęby nie biorę i już. Ale jak jest to takie meksykańskie główne zboże, tak cóż ty poradzisz? Bo przecież podstawa codziennego menu to tortille, obojętnie czy w hotelu w Acapulco czy w zapadłej dżungli gdzieś w okolicach Palenque. O tortillach już tu kiedyś pisałem przy okazji wspomnień o kuchni teksaskiej, ale te meksykańskie są zdecydowanie bardziej „kukurydziane”. Zresztą najważniejsze nie jest opakowanie, czyli ten placuszek lecz jego zawartość. A tortillę można wypełnić praktycznie wszystkim – od ekstra wołowiny z zieloną salsą verde wściekle gorącą i ostrą, przez łagodniejszego kurczaczka z salsą roja – czerwoną wprawdzie, ale głównie za sprawą pomidorów i krojonej papryki a z mniejszą ilością chili, po wegetariański model z salsą brava wzmocniony tabasco z majonezem. Do wyboru do koloru – zarówno na straganach jak i w zupełnie przyzwoitych restauracjach. Tych jest zresztą w każdym meksykańskim mieście mnóstwo, a ceny zdecydowanie niższe niż znanym nam kraju nad Wisłą. Za na przykład dobry dwudaniowy obiad z jednym czy drugim piwkiem dla czterech osób płaciłem mniej więcej od 250 do 320 peso, czyli 60 – 80 zł.

Nie dotyczy to oczywiście restauracji we wspomnianym już Acapulco czy jeszcze bardziej snobistycznym Cancun pełnym (w nocy szczególnie) rozwydrzonych amerykańskich gówniarzy płci obojga pijących na umór (czego im w rodzinnym kraju nie wolno) i prezentujących maniery dalekie nawet od kowbojskich. A może stary już jestem i nie potrafię się tak pięknie po amerykańsku... bawić?

Z większych kulinarnych zdziwień należy koniecznie wspomnieć o „mule”, ale nie małżach jak też myślałem tylko o piekielnie nawet jak dla mnie ostrym sosie… czekoladowym, będącym specjalnością kuchni rewolucyjnego stanu Chiapas. Sos ten podawany do wszelkiego rodzaju mięs naprawdę zapada na długo w pamięci i na żołądku. Inna atrakcja spotkała mnie w przytulnej knajpce przy Zocale, czyli rynku w San Cristobal. Zamiast jak porządny turysta raczyć się np. befsztykiem tasjo con chili guilleso en rijoladas, zachciało mi się czegoś o oryginalnej nazwie Salsa verde u Roya de quesillo ochicharron. Prawda, że pięknie brzmi? Więc po zupie azteckiej (w oryginalnej wersji z mieloną korą specjalnego gatunku drzewa) na pierwsze, czekam z niecierpliwością co takiego mi podadzą. A tu pan kelner przynosi mi pełen głęboki talerz – na oko zupy pomidorowej! I do tego, rzecz jasna, nóż i widelec oraz tortille i zestaw sosów. Z lekka zdębiałem, ale w końcu dziabię to widelcem. I jak się okazało pod cienką warstwą ostrego sosu pomidorowego talerz zawierał wielką porcję wspaniałej zapiekanki z kilku rodzajów sera, który należało po kawałku odkrajać, zawijać w tortillę i potraktować sosami. Pycha naprawdę rzadka, tylko też jak to w Meksyku ostra uczciwie. W smaku może z bardzo daleka przypominać sery wędzone. Nie dało się tego zjeść „na żywca” a nawet z piwem. Wymagało niestety potraktowania właściwą dawką tequili, ale o meksykańskich napojach postaram się parę słów napisać w przyszłym tygodniu.

Wiesław Mądrzejowski